Jak w Seulu spotkałem Chrystusa
Ponad 8 tys. km od domu, kiedy wydaje ci się, że w jednym
z największych miast na świecie nie znajdziesz czasu dla Boga,
On znajduje ciebie i składa propozycję nie do odrzucenia.
MACIEJ RAJFUR
Wrocław
Seul
Zdjęcia Autora
W stolicy Korei Południowej znalazłem się wraz z oficjalną delegacją Dolnośląskiego Urzędu Marszałkowskiego, by opisywać proces zacieśniania stosunków pomiędzy regionem koreańskim a Dolnym Śląskiem. W Seulu przewodniczący sejmiku Andrzej Jaroch podpisał protokół o przyjaznej współpracy z prowincją Gyeonggi. Przy tej okazji otwarto także pierwsze transatlantyckie połączenie lotnicze z Wrocławia – właśnie do Seulu.
Już przed wylotem szukałem sposobności, by uczestniczyć w czasie tego wyjazdu w niedzielnej Mszy św. Grafik spotkań i położenie nie pomagały. Po prostu nie miałem na to czasu i możliwości. A w 25-milionowej aglomeracji ciężko „wyskoczyć” do kościoła na godzinkę. To po prostu niemożliwe. Choć katolickiej liturgii nie brakuje. Jest kilka kościołów rozsianych po ogromnych milionowych dzielnicach.
Dzień wcześniej, gdy przyleciałem do stolicy Korei, zadziwiła mnie spora liczba krzyży w przestrzeni publicznej. Po drodze z samego lotniska do hotelu minąłem ich w autokarze kilkanaście – na budowlach, wieżowcach, plakatach czy jako świecące neony. Dla mnie – chrześcijanina w obcej kulturze – na pierwszym takim wyjeździe w życiu było to po prostu budujące.
Co ciekawe, jedną z pierwszych osób, które zobaczyłem w ogromnym holu hotelowym, była zakonnica w szarym habicie. Wzbudziła mój szeroki uśmiech. Potem, kiedy przeszedłem na drugą stronę ulicy, żeby zapytać o kartę SIM do telefonu, przed sklepem stała kolejna siostra zakonna w habicie, a kilkanaście sekund później na schodach ruchomych pojawiła się następna. O ironio, chyba we Wrocławiu nigdy z taką częstotliwością nie spotkałem zakonnic.
Większą część niedzieli spędziłem poza Seulem, na granicy z Koreą Północną, w słynnej strefie zdemilitaryzowanej (DMZ). Po powrocie kolejne punkty programu i posiłki.
Przyznaję, dałem sobie spokój z Mszą, choć w trakcie dnia duchowo jakoś myślałem o niedzielnym świętowaniu.
I cud (taki mój, prywatny), zdarzył się wieczorem. Przechodząc między dzielnicami, zauważyłem napis: „We pray for you and your baby”. Taki baner trzymała kobieta, wokoło niej stało kilka osób z ulotkami i informacjami napisanymi alfabetem koreańskim.
Podszedłem i podziękowałem im po angielsku za modlitwę, przedstawiłem się. Nie bardzo wiedzieli, gdzie leży Polska, ale skojarzyli od razu Jana Pawła II. Wymieniliśmy parę uprzejmych zdań. Pani nagle oświadczyła, że zaprasza na Mszę. Było już dość późno, właśnie szedłem na służbową kolację. Stwierdziłem, że nie mogę, bo teraz nie mam czasu. Odpowiedziała, że jest jeszcze ostatnia Msza w Seulu (jeśli dobrze zrozumiałem). O 21.00, niedaleko stąd. W katedrze seulskiej.
Zdębiałem. Pożegnałem się, pobiegłem na kolację, żeby się nie spóźnić. Okazało się, że wybrany lokal znajdował się paręnaście minut szybkim marszem od kościoła! Wcześniej nie wiedziałem, gdzie będziemy jedli posiłek. Szybko więc zjadłem i przy wielkiej ulewie pobiegłem. Zdążyłem, wchodząc 2 minuty przed dzwonkiem cały mokry. Usiadłem z przodu w przypływie radości.
Udało się. Spotkałem Chrystusa, choć to było logistycznie prawie że nieosiągalne.
Msza, choć w egzotycznym języku, przyniosła wielki pokój i wzruszenie. Nie spodziewałem się, że tak to wyjdzie. Właściwie zrezygnowałem w pewnym momencie. Ale Bóg nie zrezygnował ze mnie. Ja nie znalazłem dla Niego czasu, ale On znalazł mnie w ponad 20-milionowej aglomeracji. I zaprowadził mnie do samej katedry Myeongdong pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.
W homilii wyłapałem tylko słowo Chrystus, a w liturgii słowo: „Tesaloniczan”, do których pisał św. Paweł. Ale to była niezwykle owocna modlitwa w skupieniu.
Pewnie zapytacie o różnice w Mszach sprawowanych w Polsce i w Korei? Kazanie było krótkie (i prawdopodobnie treściwe), a ogłoszenia na końcu jeszcze krótsze niż kazanie. Poza tym inne szczegóły, jak forma zbierania tacy. To nic w porównaniu z uczuciem bycia w domu, które towarzyszyło mi w seulskiej katedrze. Znalazłem swój duchowy dom na drugim końcu świata. Tam mnie Chrystus zawołał do siebie i pozwolił się przyjąć w Najświętszym Sakramencie. Bo znał pragnienie mojego serca.
Gdy wracałem ogromnym handlowym bulwarem, przeciskałem się przez tłum ludzi, łzy leciały mi po policzkach. Bo tak wyraźnego znaku nie doświadczyłem dawno. Może po to musiałem wylecieć dosłownie na drugi koniec świata? By tam mnie Chrystus odnalazł?
I pomyślałem sobie, że to wspaniale spotkać Chrystusa w koreańskiej stolicy. Ale za pierwszym razem pokazał się właśnie w tej kobiecie, która stała na ulicy w milczeniu z wymownym, prostym i życzliwym banerem. Gdyby nie ten człowiek, nie dotarłbym tak blisko Niego.