Książka katolicka… czyli jaka?

Czy pisać, czy czytać, a jeśli
czytać, to po który tytuł
sięgnąć? O uginających
się od książek półkach
z dominikaninem
Romanem Bieleckim,
redaktorem naczelnym
miesięcznika „W Drodze”,
rozmawia
MAŁGORZATA TRAWKA
Wrocław

JÓZEF WOLNY/GOŚĆ NIEDZIELNY
Małgorzata Trawka: Czy szufladkowanie, a może „półkowanie” książek na religijne, chrześcijańskie, katolickie ma sens?
Ojciec Roman Bielecki OP: Na pewno pomaga w opisie rzeczywistości, choć kategorie bywają dziś płynne. To, co nazywamy literaturą religijną, nie jest zbiorem jednolitym. W tej przestrzeni moglibyśmy wyróżnić trzy nurty.
Pierwszy to książki, które wprost opowiadają o rzeczywistości biblijnej. Są one formami współczesnych apokryfów, opisują to, czego w ewangeliach czy w księgach Starego Testamentu nie ma, i stanowią próbę autorskiego rozwinięcia tych historii. Do drugiego nurtu należą te, które próbują uwspółcześnić przekaz biblijny, pozostając w przestrzeni konfesyjnej. Trzeci obejmuje takie, które pokazują wartości ewangeliczne, ukazane często w zupełnie zaskakujących formach.
I przechodząc do konkretu…
Do pierwszej grupy zaliczyłbym Quo vadis Henryka Sienkiewicza, Jezusa z Nazaretu Romana Brandstaettera, Listy Nikodema Jana Dobraczyńskiego czy Raj utracony Johna Miltona. To są historie zanurzone w świecie, który znamy dzięki lekturze Pisma Świętego.
Podobnie Ben Hur Lewisa Wallace’a czy Józef i jego bracia Tomasza Manna, które są rozwinięciem tego, co bardzo często jest zamknięte w dwóch–trzech zdaniach albo w jednym rozdziale Biblii.
Druga grupa, o której mówiłem, to wszystkie dzieła dotykające przestrzeni sacrum, które opowiadają o świecie chrześcijańskim. Na przykład cykl powieści Jana Grzegorczyka o księdzu Groserze, Przygody księdza Browna Gilberta Chestertona, Boska komedia Dantego Alighieri, Pamiętnik wiejskiego proboszcza Georges’a Bernanosa czy mniej znana trylogia autorstwa Macieja Grabskiego o ks. Rafale Nowinie, proboszczu z podkrakowskiej parafii.
Natomiast w trzecim nurcie znajdują się wszystkie historie mocno inspirujące się wątkami ewangelicznymi, na przykład: Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego, dramaty Williama Shakespeare’a, Władca pierścieni Johna Ronalda Reuela Tolkiena, Nędznicy Victora Hugo, Mistrz i Małgorzata Michaiła Bułhakowa czy Imię róży Umberta Eco.
Jak rozumiem, świadomie poruszamy się w przestrzeni literatury, dlatego celowo pomijam rozległą publicystykę religijną, a także pozycje z zakresu życia duchowego, takie jak Dzienniczek siostry Faustyny, Dzieje duszy Teresy z Lisieux, książki papieskie i duszpasterskie.
Wybierając książkę katolicką, możemy myśleć: „Wezmę coś wartościowego, nie stracę czasu”. Ale jednocześnie coraz więcej w księgarniach kopii, również tych katolickich. Może lepiej sięgnąć do sprawdzonych, napisanych pięknym językiem oryginałów?
Może to naiwne z mojej strony, ale wierzę w rozsądek czytelnika, który potrafi odróżnić to, co jest napisane w sposób szablonowy i szkolny, od tego, co dotyka czegoś głębszego. Mam na myśli takie historie, które nie boją się pokazać komplikacji naszego świata. Bo choć pewne wartości są stałe, to jednocześnie rzeczywistość jest bardziej złożona niż bajki Disneya. Łatwo mówić o wierności, sprawiedliwości czy miłosierdziu, kiedy nie ma problemów. Trudniej pokazać ludzkie wybory w zestawieniu z sytuacjami, które na pierwszy rzut oka nie są oczywiste.
W takim razie jaki jest przepis na udaną literaturę religijną?
Trudność polega na tym, że Ewangelia sama w sobie jest świetnie napisana. Stworzenie czegoś na takim samym poziomie jest rzeczą wymagającą literackiego geniuszu. Stąd łatwo w przypadku książek religijnych otrzeć się o kicz, banał i moralizowanie. Tworzenie literatury, która w czytelniku pozostawiałaby pytania, zachęcałaby go do własnych poszukiwań, nie pozwalała o sobie zapomnieć, wchodziła w dyskusje z jego przekonaniami, to ogromne wyzwanie. Mimowolnie, kiedy mówimy o wartościach najwyższych: wierze, nadziei, miłości, ocieramy się o pokusę dosłowności i dopowiedzenia wszystkiego do końca. Tak, by przypadkiem odbiorca nie zrozumiał czegoś opacznie.
Natomiast wielkość Charlesa Dickensa czy Miguela Cervantesa polegała na tym, że pozostawiali mnóstwo przestrzeni, w której czytelnik mógł zobaczyć siebie, umieścić w niej swoje życie i poprzeglądać się w wyborach bohaterów.
Czy dziś jakiś tytuł z tego rodzaju literatury robi na Ojcu wrażenie?
Z zainteresowaniem przeczytałem ostatnio zbiór opowiadań Incydenty, który w ubiegłym roku wydał Andrzej Horubała. To 7 krótkich historii zamykających się w 150 stronach, pokazujących ludzi zmagających się ze swoją wiarą w przestrzeni wielkiego miasta. To jest dobrze napisane, nienachalnie i z pomysłem. Zostawia czytelnika z wieloma przemyśleniami w kontekście wierności i zdrady małżeńskiej, uwikłania w nałogi, różnego rodzaju pokus moralnych związanych z zawodem prawnika czy nauczyciela.

JÓZEF WOLNY/GOŚĆ NIEDZIELNY
Są opowieści o księżach, którzy mają własne dylematy moralne, a jednocześnie bardzo mocno podkreślona została perspektywa Boga jako życiowego punktu odniesienia. Doceniam autora, który bez kaznodziejskiego zadęcia potrafił wykreować przekonujące i autentyczne w swoich postawach postaci.
Ale gdy idziemy do księgarni, bierzemy, załóżmy, Incydenty i widzimy co najwyżej wydawnictwo, które wydało tę książkę…
…ale nie widzimy krzyża na okładce…
Właśnie. Nie ma przedmowy biskupa, imprimatur ani opinii influencerów katolickich na obwolucie.
Rozumiem obecność imprimatur wtedy, gdy mówimy o komentarzach biblijnych czy książkach o szczególnym znaczeniu dla teologii lub moralności. Czy jednak każda pozycja w księgarni powinna być nim opatrzona? Trąci to traktowaniem czytelnika w sposób niepoważny. Ostatecznie każdy ma swój rozum. A jeżeli ktoś ma osoby, których polecenia szanuje i z których zdaniem się liczy, to niech się kieruje tymi rekomendacjami. Ja mogę polecić podcast Dobrze się wierzy literaturą, gdzie wraz z prof. Ryszardem Koziołkiem, rektorem Uniwersytetu Śląskiego i wybitnym literaturoznawcą, próbujemy pod kątem teologicznym przybliżać tytuły klasyczne i nieco mniej oczywiste. Nagrania dostępne są na stronie wdrodze.pl i w aplikacjach podcastowych serwisu dominikanie.pl.
A gdyby ktoś chciał zaryzykować z czymś, czego nie zna?
W ten sposób kilka miesięcy temu trafiłem na znakomicie napisaną powieść Krzyże z popiołu. Jej autorem jest Antoine Sénanque, który w 2023 r. znalazł się w gronie finalistów francuskiej Nagrody Goncourtów, jednej z najbardziej prestiżowych nagród literackich na świecie. Akcja rozgrywa się w XIV w. w spustoszonej epidemią dżumy Europie. Szaleje trybunał inkwizycyjny, a świat chrześcijański powoli przechodzi ze średniowiecza w epokę nowożytności. W sercu tych wydarzeń pojawia się dominikanin Mistrz Eckhart, który za życia był legendą i którego burzliwe losy to rzeczywiście materiał na serial. Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak doskonale udało się autorowi przedstawić jego niełatwe nauczanie. Trzeba bowiem pamiętać, że do dziś budzi ono tyle samo fascynacji, co niezrozumienia, a jednocześnie pozostaje kopalnią duchowych inspiracji.
Czy księgarnie zawsze będą pełne książek religijnych?
Mam nadzieję, że dopóki funkcjonujemy jako ludzie, literatura jako wytwór naszej kreacji również będzie funkcjonowała i nikt z tego nie zrezygnuje. Także z tego powodu, że Ewangelia jest zwyczajnie inspirująca. Ci, którzy czytają, czytają dużo, a liczba książek w popularnych sieciach jest dowodem na to, że mają one swoich odbiorców. Rozmawiamy o książkach religijnych, które zwykle wymagają od czytelnika większego wysiłku. Naturalnie po całym dniu pracy mamy ochotę po prostu przeczytać coś łatwego i lekkiego. Ale warto zmierzyć się też z tytułami pokroju Msza za miasto Arras Andrzeja Szczypiorskiego, Zabić drozda Harper Lee czy Listy starego diabła do młodego Clive’a Staplesa Lewisa. To jest trochę tak, jak z oglądaniem seriali. Niejednokrotnie pochłaniamy odcinek za odcinkiem, nie kojarząc, co przed chwilą widzieliśmy, a potem pojawia się The Crown albo Czarnobyl i mimo powagi tematu pamiętamy je bardzo długo.
Na targach książek jest wielu młodych ludzi poszukujących literatury young adult, ale niekoniecznie jest to christian young adult.
Z żalem trzeba przyznać, że nie doczekaliśmy się jeszcze nowej Małgorzaty Musierowicz. Co by nie powiedzieć, zanim powstała taka kategoria literacka jak young adult, to my już od lat 70. ubiegłego wieku mieliśmy Jeżycjadę, której popularność bez względu na wiek czy płeć jest do dziś oszałamiająca.
Używając współczesnego języka, jest to literackie uniwersum niemające sobie równych. Swoją drogą, gdy mówimy o nastolatkach na targach, to kiedyś z ciekawości wybrałem się, żeby poobserwować fenomen, o który Pani pyta.
Muszę przyznać, że było to fascynujące doświadczenie. Ludzie, których na co dzień widzi się z komórkami, zagrzebanych w mediach społecznościowych, stali w długich kolejkach z wielkimi tomiszczami pod pachą, czekając na podpis swojego ulubionego autora.
Jednak część książek dla młodzieży nie zyskuje aprobaty rodziców, którzy nie chcą, by dzieci karmiły się treściami promującymi antywartości.
Nie chcę polemizować z rodzicami i ich mądrością. Rodzic lepiej zna swoje dziecko niż ksiądz udzielający wywiadu. Jestem jednak przekonany, że każde czytanie rozwija. Bo gdyby chcieć wybierać, o czym porozmawiać ze swoimi dziećmi, to chyba lepiej o tym, co czytały, niż o tym, co widziały na TikToku.
Czy czegoś brakuje na rynku książek katolickich?
Raczej odwrotnie, doświadczamy ogromnego przesytu. Wszystkiego jest za dużo i nie jesteśmy w stanie tego przyswoić i przeanalizować. Nasza rozmowa pokazuje, że z całej ławicy publikacji potrzebujemy wyławiać rzeczy, nad którymi warto się zatrzymać. Jeden z moich współbraci mówi, że dobre treści są mało popularne, ponieważ nie są w stanie zaistnieć w masie tytułów wydawanych każdego tygodnia.
Z punktu widzenia czytelnika mniej znaczy lepiej?
Nie zawsze trzeba biec za nowościami. Poza tym dziesiątki książek religijnych obecnych na naszym rynku to bardzo często spisane nauki rekolekcyjne, już gdzieś kiedyś wygłoszone, co powoduje, że mimo znanego nazwiska na okładce ich odbiór bywa zupełnie inny.
Mówienie to przecież inna forma języka niż pisanie. Zredagowanie wypowiedzi nawet najlepszych kaznodziejów wymaga sporo wysiłku, ponieważ w książce gubi się tembr głosu, nastrój i styl wypowiedzi, czyli to wszystko, co wpływa na słuchaczy.
Czy nie jest tak, że książki tracą na znaczeniu na rzecz e-booków i niedługo ich wydawanie nie będzie opłacalne?
Przy całym rozwoju technologii użytkowej czytania, forma kontaktu z rzeczą, która nazywa się książka, jest czymś niesamowitym. Daje możliwość kreślenia i zaznaczania tego, co nas porusza. Czytnik to kwestia praktyczności, ponieważ w niewielkiej objętości pozwala mieć ze sobą kilkanaście tytułów. Poza tym na czytniku czyta się szybciej, a na pewno wygodniej, dostosowując wielkość, czcionkę i podświetlenie tekstu do osobistych preferencji.
Myślę, że książki katolickie są traktowane jako narzędzia do zadań specjalnych, które mają rozgrzać duszę. Dajemy je też w prezencie, a czasem w celach ewangelizacyjnych osobie, która ma nie po drodze z Kościołem.
Pytanie, czy nas samych do wiary przekonałaby książka? A może raczej możliwość porozmawiania z kimś na nurtujące nas problemy albo spotkanie z sensowną wspólnotą? I wiem, co mówię, ponieważ przy całej miłości do literatury, choćby największej, najpiękniejszej i najbardziej poruszającej, swoją wiarę zbudowałem, opierając się na spotkaniach z ludźmi. Książki były ważnym dodatkiem.
ROMAN BIELECKI OP – absolwent prawa
KUL i teologii PAT, redaktor naczelny
miesięcznika „W Drodze”, regularnie
chodzi do Santiago de Compostela.
Prowadzi facebookowy profil „Msza21
Dominikanie”. Mieszka w Poznaniu

JÓZEF WOLNY/GOŚĆ NIEDZIELNY