Powroty do Boga, powroty do Kościoła
Świadomy akt wiary jest tajemnicą dla każdego z nas.
Podobnie do końca nieprzeniknione pozostają decyzje o porzucaniu wiary
oraz jej odnalezieniu i ponownym odkryciu.
KS. ALEKSANDER RADECKI
Wrocław

W ostatnich latach oficjalne składanie aktu apostazji
stało się niemalże modne
ROMAN KOSZOWSKI/GOŚĆ NIEDZIELNY
Obserwując nasze społeczeństwo, które w ostatnich latach „odkryło” możliwość oficjalnych apostazji, przyznamy, że od długiego już czasu miała ona formę ukrytą, „pełzającą”, zanim stała się „rodzimym «produktem » kulturowym, który ostatnio dobrze się sprzedaje na naszym polskim podwórku” (zob. A. Bańka, „Wychowani” do apostazji). „Dlaczego właśnie dziś decyzję o apostazji podejmują ci, którzy przez lata jakoś w Kościele trwali – nawet jeśli w sposób wyłącznie formalny” – pyta autor tego artykułu. I słusznie stwierdza, że przyczyn jest wiele, jednak do tej głównej przyznać się musi niejeden z nas: wychowaliśmy ludzi do apostazji. Dodajmy: wspólnymi siłami…
Tajemnica relacji
Aby nie było zbyt abstrakcyjnie, popatrzmy na tajemnice ludzkich przyjaźni i miłości – szczególnie miłości małżeńskiej: zauroczenie, zachwyt, fascynacja, zakochanie, zjednoczenie duchowe i fizyczne, nieraz długie lata wspólnego życia, macierzyństwo, ojcostwo… I nagle: koniec?! Jak to się mogło stać? Były przecież paradne śluby, chrzty dzieci i ich pierwsze komunie św., lata katechez w szkołach (o które przecież walczyliśmy), może liturgiczna służba ołtarza, bierzmowanie, pielgrzymki, zaangażowanie we wspólnoty religijne, fascynacja Biblią. A tu raptem: „Wypisuję się z Kościoła”?
Tysiące powodów
Oczywiście, usłyszymy wtedy tysiące powodów takiej decyzji: „Winni są księża (zgorszenia)”; „Kościół/ wiara nic mi nie daje”; „Bóg nie wysłuchał moich próśb, dlatego obraziłem się na Niego”; „Miło i dobrze jest mi żyć w grzechu”; „Nikt mi nie będzie dyktował, jak mam żyć”; „W naszej klasie już wszyscy wypisali się z religii”; „Nie miałem dobrego przykładu w rodzinie”; „Najgorsi to właśnie ci, którzy chodzą do kościoła”; „Nie zgadzam się z nauczaniem papieży”; „Dajcie mi święty (?) spokój”;
„Zwykłe lenistwo”…
Zna ktoś jeszcze więcej takich tłumaczeń? Co się stało? Zabrakło fundamentu: piasek emocji, zwyczajów, tradycji nie wytrzymał próby! Dziś młodym wystarczyło nie wliczać oceny z lekcji religii do średniej ocen szkolnych, a owe lekcje umieścić na pierwszym lub ostatnim miejscu w grafiku zajęć – i już ich nasi uczniowie nie potrzebują. Wiara bez uczynków okazała się naprawdę martwa, zatem i zbędna w życiu codziennym. Konkurencja świata była zbyt przekonywająca, by upierać się przy Ewangelii, która domaga się przyjęcia krzyża, zaparcia się siebie i pójścia za Chrystusem. Powołania do służby Bożej? A komu to jeszcze potrzebne?!
Sumienie
Co prawda, sumienie może jeszcze przez jakiś czas protestować, ale ostatecznie udało się nam dorobić ideologię do grzechu („bo tak robią wszyscy”; „bo tak jest mile widziane”, „bo dostałem coś z dóbr tego świata”). Skoro nie chciałem żyć według zasad wiary, to sprowadziłem je do poziomu swego życia i wtedy okazało się, że Bóg mi wręcz przeszkadza. Teraz więc zbuduję swoją wersję „wiary” bez Kościoła – to przecież tylko moja prywatna sprawa. Nikt mnie nie będzie do niczego zmuszał, a i ja będę robił, co chcę, kiedy chcę i jak chcę.
Znajomość wiary
Dodajmy do tego ignorancję w dziedzinie znajomości podstawowych zasad wiary, zaniechanie własnego rozwoju intelektualnego na każdym poziomie swojego życia, aby bez trudu stwierdzić, że nauka Kościoła nie jest warta uwagi, a tym bardziej – zastosowania w życiu. Dodajmy jeszcze do zestawu argumentów niezliczone uzależnienia i uwikłania w grzechy (zwłaszcza gdy nie chcemy się do nich przyznać przed sobą), aby już bez przeszkód podpisać się pod stwierdzeniem: „Skoro Boga w moim życiu praktycznie już nie ma, to wszystko mi wolno”. Siedem grzechów głównych ma zresztą tak atrakcyjne opakowanie…
Kto zawinił?
Uczciwy rachunek sumienia przypomni nam wszystkim, że mogło być wiele niekonsekwencji także i w naszych postawach życiowych, które powinny potwierdzać wyznawaną wiarę.
Przecież to nie nasze dzieci są winne, że po pierwszokomunijnych wydarzeniach już ich na niedzielnych Mszach św. czy przy pierwszopiątkowych spowiedziach nie ma w świątyniach.
Apostazje – te bardzo spektakularnie manifestowane, jak i te ciche, niesformalizowane – nie są dorobkiem obecnego pokolenia, choć może dotychczas nie miały aż takiej skali i reklamy. Doświadczył ich sam Pan Jezus – w Jego obecności słuchacze powiedzieli Mu „nie”, gdy przyszedł moment próby. Co więcej: wprost powiedział, że są przy Nim ludzie, którzy będą wierzyli tylko do czasu, do chwili próby; w Jego owczarni znajdą się również wilki w owczych skórach, a nawet apostołowie nie staną na wysokości zadania, kiedy poczują się zawiedzeni i zagrożeni…
Czyli – „nic nowego pod słońcem”?
Oczywiście, człowiek jest wolny, nawet samemu Bogu może powiedzieć: „nie”. A On, nasz Stwórca, nie przestaje kochać nawet największego buntownika (wspomnijmy współukrzyżowanych z Jezusem łotrów!), nie rezygnuje z niego, choć do końca szanuje podarowaną człowiekowi rozumność i wolność. Cierpliwie zaprasza i czeka na powrót.
Któż nie pamięta historii syna marnotrawnego, jego „porządnego” (?) brata i miłosiernego ojca? Przecież każdy z nas takiego losu sam doświadczył, gdy przystępował do kratek konfesjonału: odejścia i nawrócenia! Sami zainteresowani przy różnych okazjach są zdolni opowiedzieć, jak wielkie rzeczy Bóg im uczynił i jak powracali do Ojca, do Kościoła.
Zauważmy uczciwie: to nie była najczęściej nasza jednorazowa ucieczka i jednorazowy powrót. Na szczęście Miłosierny Ojciec wciąż czeka na pogubionych – nie przestaje przecież kochać i wierzyć w nas!
Słowa nauczają, przykłady pociągają
Chyba jednak największą przeszkodą w powracaniu ludzi do Pana Jezusa i Jego Kościoła jest zaniechanie ewangelizacji i brak autentycznego świadectwa ze strony nas, tych „porządnych” katolików. A to przecież właśnie ja, ochrzczony, wierzący, bierzmowany, związany sakramentem małżeństwa, kapłaństwa, ślubami zakonnymi, mam żyć tak, by inni, patrząc na mnie, pytali o Jezusa, zatęsknili za Nim.
Kiedy czytamy świadectwa osób powracających na łono Kościoła, Matki naszej, ze zdumieniem odkrywamy, że każdy pretekst, każdy tzw. zbieg okoliczności mógł być – i bywa! – impulsem do powrotu. O takie cuda (!) właśnie się modlimy dla zagubionych owieczek Chrystusa. Dla syna marnotrawnego skutecznym sygnałem do podjęcia decyzji o powrocie do domu ojca okazał się głód; ktoś inny potrzebuje do swego nawrócenia własnej choroby, śmierci bliskiej osoby, upadku firmy, może i doświadczenia powodzi… A przede wszystkim niezbędna jest mu aktywna obecność nas, sióstr i braci w Chrystusie, jako przekonywających świadków Jego miłości.
Profesor Bańka w przywołanym artykule wskazał na kilka błędów popełnianych przez dorosłych. Warto więc zrobić osobisty rachunek sumienia:
▸ Czy jako rodzice, dziadkowie, chrzestni modlicie się nieustannie za swoje dzieci?
▸ Czy umiecie i chcecie wykorzystać naturalne okazje do rozmów na tematy religijne we własnej rodzinie (np. niedziele i święta kościelne, problemy etyczne, podjęcie funkcji rodziców chrzestnych, życie sakramentalne)?
▸ Czy styl Waszego życia potwierdza żywą wiarę w Pana Jezusa i zakorzenienie w Jego Kościele?
▸ Czy macie odwagę dzieciom żyjącym w grzechu jasno i wyraźnie powiedzieć, że czynią źle i wezwać je do nawrócenia?
▸ Czy jesteście w stanie kochać swoje dzieci nawet wtedy, gdy odrzucą zasady wiary w swoim życiu?