MARTA WILCZYŃSKA

Środa Śląska

Usprawiedliwienie

Proszę o usprawiedliwienie nieobecności mojej córki…” – tak rozpoczynały się pisane odręcznie na kartce w kratkę szkolne usprawiedliwienia, które wystawiała mi mama. Dzisiaj czas, żebym napisała sama… Kiedy dostałam od księdza proboszcza z mojej parafii wiadomość o powstawaniu zespołów synodalnych, byłam podekscytowana. I, w pierwszym odruchu, gotowa do zaangażowania się. Skoro jednak piszę usprawiedliwienie, to domyśla się Ksiądz zapewne, że jednak się nie zgłosiłam. Co się stało? Codzienność. Małe dzieci, ale też konkretne i stałe aktywności, które wykonuję w parafii – to wszystko sprawiło, że nie zdecydowałam się podjąć tego kolejnego obowiązku, którym byłby udział w zespole. Czy zrobiłam dobrze? Nie wiem. Wiem, że czasu na to zupełnie nie miałam.
Piszę to wszystko, a w głowie kołaczą mi dwie myśli. Pierwsza, dość popularna, to stwierdzenie, że jednym z wyzwań wspólnoty Kościoła było i jest angażowanie się stałej grupy osób. Często ci sami odpowiadają na zaproszenia do współpracy, co jest wygodne zapewne dla duszpasterzy, ale męczące dla samych zaangażowanych. I tak się też trochę czułam, nie angażując się w synod: zmęczona dotychczasowymi aktywnościami parafialnymi. Każda z nich przynosi mi wprawdzie radość, ale nie ma już miejsca na kolejne. Uświadomiłam sobie jednak jeszcze coś innego i to jest ta druga myśl. Takie liczne zaangażowania mogą prowadzić do poczucia niezbędności. Doświadczyłam tego w swoim życiu – był czas, w którym czułam się tak, jakby większość wydarzeń zależała ode mnie. Skoro w nich uczestniczę, organizuję je, to beze mnie się nie udadzą. A to totalny brak pokory. Wystukuję kolejne litery felietonu na klawiaturze komputera i zupełnie niespodziewanie walczę z pychą.
Wierzę, że Duch Święty powołał do prac synodalnych dokładnie te osoby, które chciał. I że nikt nie był w tych zespołach przypadkowo. Idąc jednak dalej: nikt też przypadkowo nie podjął decyzji o niezgłoszeniu się. Obecność i nieobecność są po coś. I są błogosławieństwem!